poniedziałek, 3 września 2018

Light as feathers #84

To, to, to... Toronto!

Niecałe dwa tygodnie temu napisała do mnie Rosanne. Że co tam, jak tam, co słychać w wielkim świecie, jak się powodzi i czy się nie przelewa. I że tak w ogóle, to dobre wieści, bo Light as feathers jedzie na festiwal do Toronto. No więc ja tak przeczytałem tę wiadomość i aż usiadłem na moment. Prawdę mówiąc, po małej porażce z Berlinem i Cannes (do Cannes nie dużo brakowało) straciłem nadzieję, a gdy usłyszałem, że światowa premiera będzie w Utrechcie w Holandii to tak mi już w ogóle skrzydełka opadły. Wydawało mi się, że w sumie świat o nas nie usłyszy, że nasza ciężka praca zostanie niezauważona. I nagle bang!, jedziemy. Długo nie myśląc powiedziałem Rosanne, że przylecimy i zarezerwowaliśmy bilety. Tom stwierdził, że Eryk też musi lecieć, więc zorganizowaliśmy mu wycieczkę. Tom kupił bilety, ja przyspieszyłem proces wyrobienia paszportu i złożyłem podanie o wizę do Kanady. W międzyczasie skontaktowała się z nami Floor, która powiedziała, że zajmie się poniesionymi przez nas kosztami.

Zostało nam odkurzyć marynarki, wyprasować koszule, wyciągnąć z szafy zapomniane buty i w drogę! Nie no, żartuję, należało wybrać się na szoping! Specjalnie na tę okazję kupiłem koszulę z wyprz (ba, nawet dwie), znalazłem też całkiem niezły deal na marynarkę w Zarze i o całkiem fajne buty za półdarmo. Łowca promocji nadal w formie! Tom, korzystając z okazji, również odświeżył swoją garderobę. Wyrzucił stare koszule, zamienił na nowe, nie te wyprane w perwollu, dorzucił do tego marynarkę i spodnie z dna szafy, dokupił buty i wygląda teraz jak ludzie z telewizora.

Ale wracając do Light as feathers; w związku z TIFF został stworzony nowy, lepszy trailer. Można go zobaczyć tutaj, enjoy!


piątek, 31 sierpnia 2018

Aaaaaaatlanta!

Atlanta znajduje się na liście najczęściej odwiedzanych przez nas miast w Stanach, a wszystko dzięki temu, że znaczna część familii Toma mieszka w mieście lub okolicy. Jest to jedno z ciekawszych miejsc, które do tej pory odwiedziłem, głównie przez swoją architekturę. Nie będę się zbytnio rozpisywał, zostawię tu tylko trochę zdjęć :)
























środa, 29 sierpnia 2018

Pierogi party!

Jako dumny Polak staram się szerzyć naszą kulturę na obczyźnie niczym krzyżowcy wiarę na krucjatach. Tyle tylko, że ja nikogo nie morduję, a upycham jedynie kolejne pierogi do ich gardeł, aż zapiszczą z radości. Tom nazywa je małymi poduszeczkami przyjemności, ja w stu procentach się z nim zgadzam. Cóż jest piękniejszego od mącznego ciasta pełnego węglowodanów i kalorii, wypełnionego po brzegi mięsem albo grzybami, smażonymi z cebulką w pokaźnej ilości tłuszczu? Ano, piękniejsze jest tylko i wyłącznie powyższe menu polane masłem i sowicie posypane skwarkami.

Od przylotu do Seattle do teraz (mam opóźnienie w blogowaniu, w momencie pisania tego posta jest środa, 29 września 2018) ulepiłem pewnie z tysiąc pierogów, albo i lepiej. Przy ilościach powyżej 50 na jedną kolację musimy lepić na zmiany, bo ja się szybko nudzę. W ogóle kuchnia polska jest jakaś taka męcząca. Się człowiek napoci przy gnieceniu i wałkowaniu, a to dopiero początek drogi przez mękę (mąkę, ha, ha, ha). Bo po rozwałkowaniu ciasta wycięte kółeczka piętrzą się wokół, powodując oczopląs i załamanie nerwowe. Wypełnianie pierogów farszem po brzegi i zaplatanie brzegów fajne jest raz do roku, przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy to słucha się Mariah Carey czy Georga Michaela, jest zimno na zewnątrz, ciepło w środku, w domu unosi się zapach choinki i wszyscy się cieszą na myśl świątecznego obżarstwa. A tak to się człowiekowi zwyczajnie nie chce, bo człowiek to nie taśma produkcyjna czy ośmiornica, nie zagniecie, napełni, zagniecie i napełni w jednym momencie. Wtedy zatrudnia się małe azjatyckie rączki, które lepią pierogi szybciej niż Chuck Norris siedzi. I oto jest przepis na przyjęcie na 10 osób przy którym się człowiek zbytnio nie zmęczy. Polecam!






PeeS.
Azjatyckie rączki są tak szybkie, że nie da się ich sfotografować, zatem zamodelował Tom.

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Wędrówki.

Tak sobie wędrujemy po tych górach.
Spokojne spacery na rozgrzewkę przed czymś bardziej wymagającym.
Dla mnie było to otwarcie sezonu, zatem skromne dystanse były bardzo wskazane.
Bo po cóż się pocić, przepocić, ściągać potem robaki i ryzykować zepsute kolana czy ścięgna?








Fot. few shots & Tom

piątek, 24 sierpnia 2018

Jedziemy na wycieczkę!

Lucjan wytrzymał kilkanaście godzin podróży (samochód, samolot, samolot, samochód). 
Stwierdziliśmy, że wytrzyma i cztery w drodze do Winthrop. Nie myliliśmy się ani trochę - uwalił się na kolanach i tylko co jakiś czas zerkał na to, co dzieje się za oknem. Pełen luz.
Na wędrówki go jeszcze nie zabieramy ;)


















Fot. fewshots & Tom

czwartek, 23 sierpnia 2018

Hello Seattle!

Stało się, przeprowadziłem się.
W ciągu zaledwie kilku miesięcy znaleźliśmy szkołę do której aplikowałem i zostałem zaakceptowany.
Kupiliśmy bilety.
Dostałem wizę studencką na 5 lat.
Zrezygnowałem z pracy.
Przyspieszyłem egzaminy na filmówce.
22 maja odleciałem z Warszawy.
Odleciałem z Luckiem pod nogami.

W Seattle wylądowałem o 11:30, zgodnie z planem. Po bardzo szybkiej, sprawnej i bezproblemowej kontroli granicznej wsiadłem do kolejki wożącej ludzi między terminalami i pojechałem w Nieznane. Nieznane nie było takie straszne w sumie. Chyba za wiele o tym wcześniej nie myślałem, bo gdybym myślał to albo bym zwariował, albo nie poleciał. W tym całym Nieznanym czekał na mnie T.

No i zaczęła się przygoda życia.




Wątek podróży i całego procesu rozwinę kiedyś jeszcze w innym poście. Ten jest taki "na rozpęd"* :)

*Wybaczcie cudzysłów, mój komputer dał się zamerykanizować i buntuje się przy stawianiu polskiej wersji.

wtorek, 5 czerwca 2018

Light as feathers #83


Gin&tonic po raz n-ty, problemy techniczne i spadające prześcieradło.

Stało się. Light as feathers, nasze (w bólu i nadziei rodzone) dziecko zostało zmontowane. 

Pra-premiera dla członków ekipy odbyła się w lutym. Rosanne wpadła do Polski jak przeciąg, niosąc film na twardym dysku swojego komputera. Tuż przed projekcją okazało się, że bark w nim nie tylko złącza HDMI, ale i VGA, by podłączyć go do projektora. Cóż, kluczyki w dłoń i jazda po najbliższego, działającego laptopa. W międzyczasie goście zaczęli schodzić się do salonu, prześcieradło, które zawisło na ścianie kilka dobrych godzin przed seansem, zdążyło spaść kilka razy (z pomocą przyszła srebrna taśma - może nie było to najelegantsze rozwiązanie, ale liczy się skuteczność, nieprawdaż?), atmosfera generalnie się zagęszczała. Nie ma się co dziwić, nie znam żadnego (nie)aktora, przyzwyczajonego do oglądania siebie na dużym ekranie. W rozładowaniu napięcia pomógł nasz ulubiony drink planowy, Gin&Tonic, jak zawsze niezawodny. Laptop został stosunkowo szybko znaleziony, wszyscy zasiedli wygodnie na czym się dało i w końcu, po prawie 4 latach, mogliśmy wszyscy ujrzeć owoc naszej pracy. Był śmiech i były łzy. Gratulacje, uściski, przybijane piątki.

Tak zakończyła się nasza przygoda z Light as feathers.

Do oficjalnej premiery jeszcze chwila, ale na trailer można już zerknąć, zapraszam.