Wstaliśmy, zjedliśmy śniadanko, napiliśmy się herbaty i ruszyliśmy dalej. Mieliśmy plan wędrować wzdłuż Sanu, ale okazało się, że "ścieżka" na mapie wcale nie była ścieżką, a urwiskiem. Cóż - trzeba było sobie jakoś poradzić i wyleźć ze ściany drzew i błota, po którym nie trudno było o ślizg na sam dół, wprost do koryta rzeki.
Jak widać udało się, nikt życia nie stracił. Blisko śmierci była za to pewna pani, która zgarnęła nas ze szlaku do wsi. Mało nie zeszła na zawał, gdy robiła sobie zdjęcia śladów niedźwiedzia (załączone poniżej, też je mijaliśmy) i z zarośli wychylił się przed nią niemałych rozmiarów niedźwiedź. Opowiadała, że czuła jak ją zmroziło, zaczęła po cichu śpiewać i uderzać ręką w książkę w nadziei, że miś sobie pójdzie. My nie mieliśmy tyle szczęścia (a może jednak mieliśmy).
Z Zatwarnicy przenieśliśmy się do bardziej turystycznej części Bieszczad, do Ustrzyków Górnych. W schronisku PTTK, gdzie rozbiliśmy namioty, poznaliśmy cudowną ekipę z Koszalina. Mama Ala i tato Kucharz zaadoptowali nas do swojej gromadki - oni zyskali dwójkę dorosłych dzieci, my czwórkę rodzeństwa w wieku gimnazjalnym i dodatkowych rodziców. A cały dowcip polega na tym, że nikt z tej grupy nie jest ze sobą spokrewniony.
A, no i jeszcze tego samego dnia, mimo lekko niesprzyjającej aury, wybraliśmy się w góry.