W Rotterdamie.
Miasto całkiem bycze, o jakieś 200.000 ino mniejsze od stolicy.
Mniej zatłoczone, czystsze, spokojniejsze. Nowsze, starsze, różne.
Wypiłem kawę na statku rejsowym z lat 50', nauczyłem się obsługiwać kawiarkę, przejechałem milion kilometrów rowerem. Słuchałem winylowych płyt, czytałem, piłem wino. Odkryłem dzielnicę portową, jadłem ichnie krokiety w hipsterskiej knajpie, piłem lokalne piwo.
A na najdłuższą i najciekawszą przejażdżkę rowerową nie wziąłem aparatu, co skutkuje mniejszą ilością (a w zasadzie brakiem) zdjęć 'nowszego' Rotterdamu (niech mnie dunder świśnie!).
No i kot!
Opiekowałem się cudownie miłym, bezimiennym kotem.
I kwiatkami. I truskawkami.
A dom jest piękny. Wszystko z innej parafii, stół, krzesła, meble, dywany, wyposażenie. A składa się to w idealną całość. To taki dom prze duże "D".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz