Z okolic Lepe udało nam się złapać auto, które zawiozło nas pod samą Lizbonę. W sumie w aucie było trzech chłopa - kierowca, (w miarę normalny gość), jego kumpel (wydziarany, owłosiony, zniszczony od alkoholu ziomek) i dzieciak (kierowcy, jak się później okazało). Dziwnie się z nimi jechało, szczególnie, gdy w pewnym momencie zjechali z autostrady i zaczęli wjeżdżać w co raz to drobniejsze miejscowości, aż wjechaliśmy do lasu - miałem nadzieję, że zostawią mi chociaż jedną nerkę, żebym sobie jeszcze trochę pożył. Kumpel kierowcy chyba zauważył nasz niepokój i powiedział, że to skrót, i że jedziemy go odwieźć do roboty. Tak też było - po odstawieniu wytatuowanego, ruszyliśmy w kierunku stolicy Portugalii.
Pan od dziecka wyrzucił nas 60km na północ od Lizbony, na stacji benzynowej. Lepiej być nie mogło, bo to oznaczało, że przyszedł czas na prysznic. Po ogarnięciu się w toalecie dla niepełnosprawnych, poleciałem po kawę - jakie było moje zdziwienie, gdy kubek, który otrzymałem był tylko ciut większy od kieliszka :) No nic, co kraj, to obyczaj.
W tym samym czasie Anastazja zmontowała już tabliczkę 'LISBOA', więc po wypiciu małego espresso ruszyliśmy w stronę wjazdu na stację. Moja towarzyszka podróży jeszcze dobrze nie odłożyła plecaka, a już jakiś kierowca zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej. Złapaliśmy więc nasze pakunki i biegiem ruszyliśmy do samochodu. Facet nie tylko zawiózł nas do samego centrum miasta, ale dodatkowo obwiózł po okolicy, wytłumaczył gdzie mamy zjeść i wypić za mniejsze pieniądze, i polecił kilka miejsc, w których mamy powołać się na niego by dostać rabat na jedzenie. Zaproponował nawet nocleg, ale mieliśmy już hosta z CouchSurfing'u.
Po monochromatycznych hiszpańskich budynkach, portugalskie otoczenie zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Zachciało nam się piwa, a że mieliśmy jeszcze ponad trzy godziny do spotkania z naszym lizbońskim gospodarzem, stwierdziliśmy, że to niegłupi pomysł. Ruszyliśmy zatem w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, omijając te najbardziej zatłoczone lokale przy turystycznych uliczkach. Skręciliśmy w mniejszą, przytulniejszą dróżkę i trafiliśmy na naganiaczy. 'Wejdźcie tutaj, mamy dobre, tanie żarcie, dobry alkohol i desery' i częstują nas jakąś wódą. Machnęliśmy po kielichu i przeglądając menu (w którym nie było cen alkoholu) stwierdziliśmy, że tanio jest, można usiąść. Poprosiliśmy więc duże piwo, połączyliśmy się ze światem przez wi-fi i rozkoszowaliśmy się chwilą. Nadmienić też muszę, że do momentu dojścia na piwo proponowano nam narkotyki. I to nie raz i nie dwa - przez cały dzień 12 razy! Wypiliśmy piwo, przejrzeliśmy fejsbuki wzdłuż i wszerz, w końcu poprosiliśmy o rachunek. Spojrzałem na paragon i omal nie spadłem z krzesła. 10€ za jedno piwo?! Przy naszym budżecie to dwa dni bez jedzenia! Cóż - trza było zapłacić. Wyciągnęliśmy portfele i drżącymi rękoma rzuciliśmy papierki z dziesiątką na stół. Najdroższe piwo w moim życiu.
Przyszedł czas na spotkanie z naszym hostem. João, młody nauczyciel angielskiego, mieszka w niezbyt ładnej okolicy, za to nieziemsko położonej - na wzgórzu, z którego rozciągał się przepiękny widok. Jeszcze tego samego wieczoru wyszliśmy na miasto, by skosztować portugalskich przysmaków (grillowanych sardynek, zupy warzywnej i snagrii, ciut innej niż w Hiszpanii). Poszliśmy też na najlepsze lody świata do lodziarni Santinis - nigdy nie jadłem tak mocno śmietankowych lodów. Uczta dla podniebienia! :)
Następnego dnia João zabrał nas na plażę. Jak to nad oceanem - surferzy ćwiczyli swoje umiejętności, na co miło było popatrzeć :) Nie było na szczęście wielu osób, więc mogliśmy rzucać frisbee bez obaw, że kogoś nim uderzymy. Prądy w oceanie silnie znosiły wszystkich kąpiących się na falochrony, więc dla własnego bezpieczeństwa nie pływaliśmy dużo. Przyszedł do nas nawet pan ratownik i poinstruował, że jak już chcemy włazić do wody (na własne ryzyko), to mamy płynąć wzdłuż brzegu jeśli prąd gdzieś nas zniesie. Poszliśmy też na tanie azjatyckie żarcie - płacisz 9.90€ i jesz do syta. Ile wlezie. Aż wyturlasz się z knajpy. I my się turlaliśmy.
Po powrocie do domu okazało się, że nieźle się przypiekliśmy. Anastazja nie posmarowała się w ogóle, chcąc wyrównać opaleniznę. Nie wyrównała - była czerwona jak rak. Korzystając z wolnego wieczoru, nasz host zabrał nas na miasto, pokazać miejsca, do których turyści nie docierają. Piłem tam najlepsze drinki w moim życiu - caipiblack i truskawkowe daiquiri - soczki, które kopią w najmniej oczekiwanym momencie.
A, no i nasz gospodarz ma przepiękne mini - żółto-czarne, zakochałem się :)
Dwa kolejne dni upłynęły pod znakiem muzeów i swobodnego łażenia po mieście. Mieliśmy jechać do Belem i do Sintry, ale plażowanie zaowocowało nie tylko czerwonymi poparzeniami, ale gorączką i złym samopoczuciem. Anastazja została zatem w łóżku, ja wyszedłem na spacer po mieście. zaliczyłem biznesową część miasta, razem z kolejką linową (to się tak bujało, że myślałem, że zginę) i pięknym dworcem kolejowym. Ostatniego wieczoru wyciągnęliśmy João na kolację dziękczynną, jako że tyle wrażeń nam dostarczył :)
W tym samym czasie Anastazja zmontowała już tabliczkę 'LISBOA', więc po wypiciu małego espresso ruszyliśmy w stronę wjazdu na stację. Moja towarzyszka podróży jeszcze dobrze nie odłożyła plecaka, a już jakiś kierowca zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej. Złapaliśmy więc nasze pakunki i biegiem ruszyliśmy do samochodu. Facet nie tylko zawiózł nas do samego centrum miasta, ale dodatkowo obwiózł po okolicy, wytłumaczył gdzie mamy zjeść i wypić za mniejsze pieniądze, i polecił kilka miejsc, w których mamy powołać się na niego by dostać rabat na jedzenie. Zaproponował nawet nocleg, ale mieliśmy już hosta z CouchSurfing'u.
Po monochromatycznych hiszpańskich budynkach, portugalskie otoczenie zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Zachciało nam się piwa, a że mieliśmy jeszcze ponad trzy godziny do spotkania z naszym lizbońskim gospodarzem, stwierdziliśmy, że to niegłupi pomysł. Ruszyliśmy zatem w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, omijając te najbardziej zatłoczone lokale przy turystycznych uliczkach. Skręciliśmy w mniejszą, przytulniejszą dróżkę i trafiliśmy na naganiaczy. 'Wejdźcie tutaj, mamy dobre, tanie żarcie, dobry alkohol i desery' i częstują nas jakąś wódą. Machnęliśmy po kielichu i przeglądając menu (w którym nie było cen alkoholu) stwierdziliśmy, że tanio jest, można usiąść. Poprosiliśmy więc duże piwo, połączyliśmy się ze światem przez wi-fi i rozkoszowaliśmy się chwilą. Nadmienić też muszę, że do momentu dojścia na piwo proponowano nam narkotyki. I to nie raz i nie dwa - przez cały dzień 12 razy! Wypiliśmy piwo, przejrzeliśmy fejsbuki wzdłuż i wszerz, w końcu poprosiliśmy o rachunek. Spojrzałem na paragon i omal nie spadłem z krzesła. 10€ za jedno piwo?! Przy naszym budżecie to dwa dni bez jedzenia! Cóż - trza było zapłacić. Wyciągnęliśmy portfele i drżącymi rękoma rzuciliśmy papierki z dziesiątką na stół. Najdroższe piwo w moim życiu.
Przyszedł czas na spotkanie z naszym hostem. João, młody nauczyciel angielskiego, mieszka w niezbyt ładnej okolicy, za to nieziemsko położonej - na wzgórzu, z którego rozciągał się przepiękny widok. Jeszcze tego samego wieczoru wyszliśmy na miasto, by skosztować portugalskich przysmaków (grillowanych sardynek, zupy warzywnej i snagrii, ciut innej niż w Hiszpanii). Poszliśmy też na najlepsze lody świata do lodziarni Santinis - nigdy nie jadłem tak mocno śmietankowych lodów. Uczta dla podniebienia! :)
Następnego dnia João zabrał nas na plażę. Jak to nad oceanem - surferzy ćwiczyli swoje umiejętności, na co miło było popatrzeć :) Nie było na szczęście wielu osób, więc mogliśmy rzucać frisbee bez obaw, że kogoś nim uderzymy. Prądy w oceanie silnie znosiły wszystkich kąpiących się na falochrony, więc dla własnego bezpieczeństwa nie pływaliśmy dużo. Przyszedł do nas nawet pan ratownik i poinstruował, że jak już chcemy włazić do wody (na własne ryzyko), to mamy płynąć wzdłuż brzegu jeśli prąd gdzieś nas zniesie. Poszliśmy też na tanie azjatyckie żarcie - płacisz 9.90€ i jesz do syta. Ile wlezie. Aż wyturlasz się z knajpy. I my się turlaliśmy.
Po powrocie do domu okazało się, że nieźle się przypiekliśmy. Anastazja nie posmarowała się w ogóle, chcąc wyrównać opaleniznę. Nie wyrównała - była czerwona jak rak. Korzystając z wolnego wieczoru, nasz host zabrał nas na miasto, pokazać miejsca, do których turyści nie docierają. Piłem tam najlepsze drinki w moim życiu - caipiblack i truskawkowe daiquiri - soczki, które kopią w najmniej oczekiwanym momencie.
A, no i nasz gospodarz ma przepiękne mini - żółto-czarne, zakochałem się :)
Dwa kolejne dni upłynęły pod znakiem muzeów i swobodnego łażenia po mieście. Mieliśmy jechać do Belem i do Sintry, ale plażowanie zaowocowało nie tylko czerwonymi poparzeniami, ale gorączką i złym samopoczuciem. Anastazja została zatem w łóżku, ja wyszedłem na spacer po mieście. zaliczyłem biznesową część miasta, razem z kolejką linową (to się tak bujało, że myślałem, że zginę) i pięknym dworcem kolejowym. Ostatniego wieczoru wyciągnęliśmy João na kolację dziękczynną, jako że tyle wrażeń nam dostarczył :)
spoczko fotki :)
OdpowiedzUsuń