Część druga tu: ʕ·ᴥ·ʔ
Część trzecia: ʕ ·ᴥʔ
Część czwarta: ʕᴥ· ʔ
Część piąta: ʕ•ᴥ•ʔ
Droga była długa, lekko wyczerpująca... spaniem. Jazda w kabinie ciągnika siodłowego jest bardzo wygodna; fotele są miękkie, kuszetka wabi i usypia. Podróż trwała nieskończoną ilość godzin, ale udało się. Wieczorem, dnia 13 czerwca 2016 roku*, dotarliśmy do Madrytu. Nasz host, Rafael, przygotował dla nas pyszną zupę rybną, pełną kawałków łososia. Zjedliśmy, próbowaliśmy porozmawiać i poszliśmy spać.
Chałupa Rafy (tak kazał na siebie mówić) była... spora. Trzy łazienki, ogromna kuchnia, jeszcze większy salon i jadalnia. Do tego dwa pokoje i garderoba. Takie trochę jebać biedę. Widok z balkonu też zachwycał, szczególnie, gdy spojrzało się w dół. Lepiej trafić nie mogliśmy!
Madryt jest ładny. Odwiedziliśmy wszystkie ważne miejsca: kościoły, pałace, i inne takie. Zahaczyliśmy też o genialną wystawę Vivian Maier. Obeszliśmy milion muzeów, widzieliśmy prace Picassy, Goyi, Caravaggia. Duże wrażenie zrobiła na mnie Guernica - nie miałem pojęcia, że ten obraz jest taaaaaaki wielki. Imponujące. Poznaliśmy też życie nocne w Madrycie, całkiem spoko.
Wybaczcie, że nie zachwycam się tym miastem mimo miliona opinii, że to jedna z najlepszych europejskich stolic. Byliśmy zmęczeni, mieliśmy już powoli dosyć skakania od miejsca do miejsca, pragnęliśmy odpoczynku. Dlatego zapewne tak bardzo przypadł nam do gustu park Retiro. To 120-hektarowy teren zielony, położony w gąszczu betonu i cegieł hiszpańskiej stolicy. Przyniósł nam radość, gdyż było tam mnóstwo zacienionych miejsc, w których można się bezwstydnie zdrzemnąć. Pięknym elementem parku był Pałac Kryształowy. Wzorowany na londyńskim Crystal Palace budynek leży nad sztucznym jeziorem w sercu parku. Taka wisienka na torcie :)
Warto też wspomnieć o artystach ulicznych, a właściwie artystach jeżdżących madryckim metrem. Nie było przejazdu, by ktoś nie grał na gitarze, akordeonie czy bębenkach. Śpiewający i tańczący ludzie to standard. Nasze serce skradł pan, który z folii aluminiowej wykonywał różnego rodzaju 'dzieła sztuki'. Co więcej, miał ze sobą kosz pełen goździków zrobionych z bibuły. Wręczał je każdej napotkanej kobiecie, niekoniecznie chcąc pieniądze. Patrząc na jego pracę człowiek mimowolnie się uśmiechał i zaczynał brać niewerbalny udział w małym show. Pan Słoń był bardzo miłym elementem naszego pobytu w stolicy, zapewne zostanie przeze mnie zapamiętany, bo ja lubię świrów :)
Ostatniego wieczoru, jako podziękowanie za pobyt w tak luksusowym miejscu, zrobiliśmy naszemu Rafaelowi pierogi. Kupiony rano mrożony szpinak przez cały dzień krążenia po Madrycie zdążył się rozpuścić, barwiąc mój plecak na zielono, a feta (a raczej biała masa pseudo-sera) rozpuściła się lekko. Mimo to, wraz z Anastazją, zrobiliśmy pierogi na miarę hiszpańskiego MasterChefa. Ciasto z przepisu mojej ciotki rozpływało się w ustach, farsz był wyśmienity. Do tego starty parmezan - niebo w gębie :)
Następnego poranka opuściliśmy luksusy i ruszyliśmy w kierunku Alicante. Nasza podróż dobiegała końca. Madryt opuszczaliśmy po 1,5h stania na stacji benzynowej. Zgarnął nas pan z Dominikany i wysadził dokładnie w miejscu, skąd zaczynaliśmy naszą przygodę. Zatoczyliśmy koło.
Do wylotu do Gdańska miałem jeszcze trochę czasu. Wykorzystałem go w 100%, leżąc na plaży, jedząc i pijąc hiszpańskie piwo wraz z Anastazją i Marysią (współlokatorką mej towarzyszki podróży) i uzupełniając zapiski w autostopowym pamiętniku.
*tak wiem, mamy 7 listopada, a ja piszę o początku lata. Przepraszam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz