Niewiele myśląc kupiliśmy bilety na stronie podobnej do Groupona, zapakowaliśmy aparaty i ruszyliśmy w drogę. Bez psów.
Dojechaliśmy, zaparkowaliśmy, zrobiliśmy zakupy w Lidlu oddalonym od auta o 2km (niestety z górki było tylko w jedną stronę) i - wreszcie - poszliśmy zająć dobre miejscówki na Plaza de Toros de Baza.
Wszystko wyglądało całkiem dobrze: imponujący (w senie: jak oni to k***a wylali?!) betonowy obiekt, niesamowite widoki poza areną, do tego cudowne słońce i ani grama wiatru.
Było fajnie dopóki na arenę nie wbiegł pierwszy byk.
Generalnie korrida składa się z kilku etapów. Po wpuszczeniu byka na arenę torreadorzy, za pomocą żółto-różowych atłasowatych szmatek-peleryn, drażnią byka. Cwani są, bo jest ich kilku. Wikipedia mówi, że to pikador (jeździec na koniu) wbija pierwszą lancę w tłuszcz na karku byka. W naszym przypadku tylko jeden z pięciu byków musiał stawić czoło człowiekowi na koniu. Biegający po arenie piesi banderilleros wbijają w to samo miejsce krótkie włócznie, zakończone zadziorami podobnymi do harpunów (banderille), które zostają w karku. Później do akcji znów wkraczają cwani torreadorzy. Drażnią i męczą zwierzę, a gdy robi się gorąco, spieprzają w bezpieczne miejsce. Matador pojawia się, gdy byk jest już słabszy. To on dzierży w ręku piękną czerwoną płachtę zwaną muletą. W drugiej ręce trzyma niewielką szpadę, którą w końcu zabija byka. Cała sztuka polega na trafieniu szpadą w miejsce wielkości monety - tam właśnie następuje przerwanie rdzenia kręgowego. Gdy się to za pierwszym razem, matador zyskuje przychylność widowni, białe chusty i gwar szybują w górę. Jako pamiątkę, matador ma prawo odciąć ogon lub ucho byka, które często szybują w kierunku widowni.
Cóż - pierwszy byk był na arenie długo. Za długo. Do tego strasznie lała się z niego krew. Po zrobieniu kilku zdjęć nie mogłem uwierzyć, że na to patrzę - to taki dość bestialski sposób na pozbawienie byka życia. Choć bardziej przerażał mnie chyba tłum, który cieszył się z każdej wbitej w byka włóczni. Nie miałem pojęcia, że zabijanie może komuś dawać taką dozę rozrywki. Ludzie przybywają na areny z dziećmi, przynoszą lodówki z napojami, jedzenie, alkohol. Wrzawa, oklaski, w końcu białe chusty na znak radości - trochę to jednak dla mnie za trudne. Matador dziękuje publiczności za doping, chodząc dookoła areny, ludzie rzucają mu wówczas kapelusze, chusty, które on odrzuca - po jego dotknięciu stają się dla pospólstwa złote.
Kolejne zwierzęta to coraz mniejszy szok. Było to szybsze, bardziej widowiskowe. Główny bohater widowiska pięknie tańczył ze zwierzęciem, bawił się z nim, mami. To rzeczywiście wyglądało jak przedstawienie. Tragiczne, ale efektowne.
Trafiła się nam również matador-baba. Niezbyt urodziwa hiszpanka, która (było to widać) nie jest tak wprawiona w boju jak pan w obcisłych portkach, występujący przed nią. Bała się zwierzęcia, czuła respekt, często uciekała w bezpieczne miejsca. Nie potrafiła też tak pięknie tańczyć i bawić się z bykiem. Była za to dobra w zabijaniu, udało jej się za pierwszym razem.
Niewątpliwie jest to tutejsza tradycja. W niektórych prowincjach wciąż prawnie strzeżona, co jednak trochę zaskakuje. Odniosłem wrażenie, że to tania rozrywka, miejsce, gdzie ludzie się socjalizują, przychodzą się nażreć i pochlać w miejscu innym niż dom, gdzie ktoś jeszcze będzie się przed nimi spełniał i (teoretycznie) ryzykował życie, by ich zabawić. Porównałbym to chyba do naszych dożynek (fakt, tu nikt życia nie traci), albo przeglądu zespołów pieśni i tańca ludowego (tu też nie, ale już prędzej). Kto co lubi. Mnie to nie porwało. Nie jestem też przeciwny - koniec końców zwierzęta te (tak jak i inne) trafiają na nasze talerze.