piątek, 29 lipca 2016

Autostopem przez Hiszpanię i Portugalię #1

Kupę czasu temu dostałem pocztą przesyłkę w czerwonej kopercie. Pięknie napisany adres wzbudził me niepohamowane zainteresowanie. Żadnym z dostępnych mi zmysłów nie mogłem wyczuć, co jest w środku, więc pobiegłem do mieszkania i wysypałem zawartość koperty na biurko. Wypadły z niej puzzle. Jak się później okazało, układały się w zaproszenie na ślub Grega i Łukasza. 'Choćby i stopem, albo na hulajnodze, ale pojadę', pomyślałem.

Sporo czasu minęło, zaproszenie spoczywało gdzieś w otchłani artystycznego nieładu mojego mieszkania. Przypomniało mi się w okolicach naszego (karinowo-wiktoriowego) wyjazdu do Hiszpanii.
Bo ślub i wesele odbyło się również w Hiszpanii, dokładnie w tym samym miejscu gdzie byliśmy na przełomie marca i kwietnia.

Im było bliżej, tym bardziej myślałem jak zrobić, żeby tam dotrzeć. Wynajem samochodu - średnio, bo kierowcy poniżej 25. roku życia nie mają wielu przywilejów (finansowych oczywiście), więc klops. Autobus? Najbliższy przystanek autobusowy jaki zauważyłem podczas naszego miesięcznego pobytu w kwietniu był jakieś 25 kilometrów od celu. Słabo. Może autostop? Zawsze chciałem spróbować... zobaczymy jak będzie!
Najpierw zacząłem czytać o stopowaniu. Łatwo i przyjemnie, jak większość mówiła. Wystarczy zabrać ze sobą 35376373kg bagażu i człowiek przetrwa wszystko. Hmmm... Ja mogę wziąć co najwyżej 23 + 10kg. Szału nie ma. Do tego bielizna, którą trza prać w rzece, prysznice w postaci umywalek na stacjach benzynowych, toaleta 'zrób to sam saperką'... Do widzenia, comfort zone!
Jednak biorąc pod uwagę fakt chęci zwiedzenia okolic bliższych i dalszych, autostop okazał się być jedynym tanim rozwiązaniem.

Z czasem powstała lista przedmiotów, które muszę zabrać. Większość musiałem kupić, ale to pikuś - przecież promocja to moje drugie imię :)

W międzyczasie upatrzyłem sobie kilku towarzyszy, którzy stopniowo odmawiali. Komuś trzeci raz babcia umarła, ktoś miał wizytę u dentysty i inne takie. Kiedy Ewka, koleżanka z podstawówki, odmówiła (a była ostatnią deską ratunku), zamarłem. Byłem wtedy za granicą, ciężko było mi kogokolwiek znaleźć. Mógłbym teoretycznie podróżować sam, niejeden ma to za sobą. Ale że ja jestem zwierzęciem stadnym stwierdziłem, że ktoś na świecie chętny na wyjazd się znajdzie.
Z pomocą przyszedł internet. Na facebook'owej grupie "Autostopowicze, czyli my" zamieściłem post opisujący moje plany, dorzuciłem atrakcyjne zdjęcie i czekałem na reakcję.
Po kilku godzinach licznik wszystkich lajków, serduszek i innych ikonek wskazywał 350+, komentarzy sporo i sporo wiadomości w skrzynce odbiorczej. Z wielu wybrałem tę jedyną - Anastazję, studentkę, która akurat była w Hiszpanii na wymianie studenckiej. Lepiej być nie mogło :)

Po powrocie z Holandii zrobiłem konkrente zakupy w postaci namiotu, maty samopompującej (polecam, mimo, że jest znacznie cięższa od karimaty), ręczników z mikrofibry i innych pierdół autostopowiczowi niezbędnych. Zapakowałem plecak, zważyłem i 28 maja fruknąłem do Alicante.

W Alicante najpierw zapłaciłem 18€ za taksówkę, ponieważ ostatni autobus z lotniska odjechał długo przed moim dotarciem na parking. Przy niskobudżetowym wypadzie była to powalająca suma. Z centrum miasta zgarnęła mnie już moja towarzyszka podróży. Następnego dnia zajrzeliśmy na festiwal designy, popatrzyliśmy na dziwnych ludzi i ruszyliśmy w trasę.

Łapanie stopa to trudny proces. Gdy tak tam staliśmy i czekaliśmy, zastanawiałem się co ja w ogóle tam robię. Na cholerę mi to było? Jakieś podróżowanie z przypadkowo spotkanymi ludźmi, którzy tylko czają się by wyciąć Ci kilka nerek czy wątrobę (albo to i to). I jak tak rozmyślałem o tych organach, zatrzymał się samochód jadący w pożądanym kierunku. Białe kwadratowe auto, z którego bębniła szatańska muzyka. Długowłosy kierowca z duszą czarną jak noc otworzył nam drzwi i zapytał skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. I wziął nas, biednych Polaczków, podwiózł 100km dalej. Pech chciał, że wysadził w dość ch*jowym miejscu, skąd nie było możliwości kontynuowania procederu podróży. Okazało się, że kolejna wylotówka była oddalona o 7km. Trzeba było tam dojść, cóż zrobić. W drodze do zbawiennego checkpoint'u zahaczyliśmy o sklep, gdzie dorwaliśmy coś do zjedzenia i tanie wino oczywiście. Z wylotówki w dość krótkim czasie złapaliśmy podwózkę na stację benzynową na autostradzie. To już coś. Przy stacji było sporo ludzi, jakieś dziwne budki z jedzeniem i nie tylko. I było ciemno. Strach się tam rozbić z namiotem, więc próbowaliśmy zatrzymać kolejny wóz.
Tym razem jakiś profesor z lokalnego uniwersytetu podrzucił nas do kolejnego miasta i pokazał miejsce na rozbicie obozu. Czad. Nie wspomniał tylko o zapachach, które zakłócały przyjemną atmosferę. Żeby się lekko znieczulić, wypiliśmy jakże szlachetne wino za 2€ i poszliśmy spać. Obudziło nas słońce i cudowna woń świniarni. Lepiej być nie mogło!
Szybko śię żeśmy stamtąd zwinęli, zakupiliśmy śniadanko i w dwóch rzutach dostaliśmy się do Marii, skąd zgarnął nas David i Simon i zaczęła się impreza :)

Wesele było genialne. Dobre jedzenie, świetni ludzie, boska impreza. W sumie od naszego przyjazdu zaczęły się wieczorki integracyjne (spędziliśmy tam pięć dni). Śpiewy, tańce, karaoke, wszystko solidnie zakrapiane dobrym winem :)

Dzień po weselu wszyscy wzięli się za generalne porządki. Kto swoje zadanie wykonał, mógł oddać się przyjemnościom. Jacuzzi to był dobry wybór. W czasie dalszej podróży często sobie to wspominałem... :)