czwartek, 31 grudnia 2015

Podsumowanie roku i pięćsetny post.

Fotograficzna inaczej dokumentacja w załączniku - poście poniżej.

Ten rok miał być lepszy niż poprzedni.
I był.
Myślę, że o niebo lepszy. Życzenia się spełniły.

A więc…

2015 rozpocząłem na krakowskim rynku, pijąc ruskiego szampana z gwinta. Niezbyt dobry to start, a gdyby wziąć kilka pierwszych godzin jako zwiastun nadchodzących 365 dni to… Raczej mało bym z niego pamiętał.
Zanim wyszliśmy na rynek (ja i Renia), spotkaliśmy się u mnie na wino i przekąski, przenieśliśmy do Soni, tam jedliśmy i raczyliśmy się napojami, by przed północą wytoczyć się, i, z tłumem, na świeżym, mroźnym powietrzu drzeć się, przytulać i życzyć do siego roku.
I po butelce ruskiego szampana wypitego na pół (z gwinta ma się rozumieć) nie pamiętać reszty :-)

W Nowym Roku wyłoniłem się z wyra o 17.17 (najdłuższy sen w moim życiu), wziąłem prysznic, wyszedłem na zakupy i zrobiłem zupę pomidorową. Tę słynną, na kostkach. Koniecznie z makaronem z Biedry. Pychota. Zjadłem trochę, bo żołądek płatał mi figle i zaległem na kanapie. Z kanapy zwlokłem się do wanny, z wanny znów do wyra. Koniec dnia pierwszego, jakże intensywnego i kreatywnego.

Później było z górki.
Po sylwestrowej kłótni z szefem wiedziałem, że nie przedłużę umowy z przychodnią.  (Gwoli przypomnienia: pracowałem jako technik weterynarii w jednej z krakowskich przychodni, od października 2014). Co ciekawe w ostatni dzień obowiązywania kontraktu zostałem zwolniony. Myślę, że to konsekwencja fikuśnego, frywolnego Sylwestra (jako dnia, który miał zwiastować nadchodzący rok) ;-)

W związku ze stratą pracy zmieniłem miejsce zamieszkania. Mój portfel zaczął działać jak cebula - gdy go otwierałem, zaczynałem płakać. Moje konto bankowe wtórowało. Cóż, trza było postarać się o powołanie do APRB w Holandii (Armii Polskich Robotników Budowlanych). Postarałem się i lutym zacząłem jeździć na zachód, łatać dziury w ścianach, a co za tym idzie, dziurę w moim portfelu.

Kwiecień przyniósł jedną z większych przygód mego życia - zrobilimy film (a raczej zwiastun/teaser, czy jak kto woli, fragment) filmu, który był pracą magisterską naszej holenderskiej Pani Reżyser. Miesiąc codziennych spotkań, treningów, nagrań, ustaleń - po czasie stwierdzam, że fajne to to było. Fakt, często wracałem sfrustrowany, ale myślę, że to część tej pracy, trza się uodpornić. Zostało mię to wynagrodzone. Stworzyliśmy taką małą, patologiczną rodzinę :)

Cykl Light as feathers do poczytania tutaj.

Po pracowitym kwietniu przyszedł bezrobotny maj, który przerodził się w kolejne powołanie, tym razem do AHRB w Holandii (Armii Holenderskich Robotników Budowlanych). Półtorej tygodnia spędzone na dachu budynku zaowocowało opalenizną (na szczęście tylko rąk i karku, nie twarzy), której nie powstydziłaby się żadna osoba chodząca na solarium trzy razy. Dziennie.

Maj przeminął, przyszedł czerwiec, miesiąc koncertów, spotkań i dobrej zabawy. Wraz z panną M. wybraliśmy się do Amsterdamu (klik) na koncert jej ulubionej, mojej ciut mniej, Tejlor Słift. Koncert udany, aczkolwiek gorszy niż berliński.
Stamtąd przeniosłam się do Rotterdamu, doglądać kota Aafke (pani operator z kwietniowego projektu) i odpoczywać. Dom na końcu miasta, cisza jak na końcu świata. Chciałbym kiedyś tak mieszkać.
Amsterdam działa na mnie jak magnes. Wróciłem, przyfrunął Eryk i zaczął się Filmowy Festiwal. I absolutorium. Spotkania z innymi studentami, wykładowcami, pokazy filmowe, instalacje artystyczne i ten oczekiwany wykład Ross. O naszym filmie, procesie tworzenia, na projekcji fragmentu kończąc. Stresowałem się jak dziecko przed jasełkami, a nie było trzeba :)
Ponad tydzień spędzony w środowisku filmowym zakończyła impreza studentów Akademii Filmowej, wykładowców i zaproszonych gości. I znów brakło mi pamięci :)
W tym czasie poznałem też osobę zupełnie niezwiązaną z filmem, fotografią, czy uogólniając, sztuką. Jeden, beztroski, niewinny spacer przerodził się, z czasem, w przyjaźń, która kwitnie,
Mike, bo o nim mowa to taki mój hanioł, do pary z moimi trzema narzeczonymi/żonami/matkami moich dzieci ;-)

Wakacje w Niderlandach przeciągnęły się do początku lipca. I to lipiec właśnie przyniósł wydarzenie roku - koncert Mumford and Sons
Zazwyczaj podśmiechiwałem się z ludzi opowiadających o koncertach swoich ulubionych zespołów: że nie pamiętają nic, że byli jak w amoku, że nie czuli bólu w nogach i skakali przez cały czas, że gardła mieli zdarte i następnych kilka dni nie mogli mówić. Cóż… ;-)
Bilet kupiłem chyba w kwietniu, przypadkiem, sprawdzając datę premiery najnowszej płyty. Gdy ujrzałem, że będą oni grali w mieście, gdzie zazwyczaj pracuję stwierdziłem, że MUSZĘ tam pojechać. Nikt z moich znajomych nie miał po drodze. Nikomu się nie chciało. Cóż, najwyżej pójdę sam, pomyślałem i zarezerwowałem bilet. Koncert był na świeżym powietrzu, na obrzeżach miasta. Ola, która zdecydowała się pójść ze mną i za ostatnie pieniądze kupiła wejściówkę, zgarnęła mnie z Amsterdamu i razem ruszyliśmy do Nijmegen. Zaraz po przyjeździe ruszyliśmy na zakupy, zaopatrzyć się w jakieś kapeluty - 38st. w cieniu to nic przyjemnego dla głowy wystawionej na słońce. O 12.00 dotarliśmy na miejsce, kupiliśmy napoje i zasiedliśmy jak najbliżej sceny się dało. Utrzymaliśmy miejsca w pierwszym rzędzie do końca koncertu.
To, co się działo na scenie, wokół mnie i w mojej głowie jest nie do opisania. Piętnaście tysięcy ludzi śpiewało, darło się w niebogłosy, klaskało, skakało w rytm muzyki. A my mogliśmy niemal dotknąć (dobrze, że nie powąchać, bo się nieźle upocili) naszych ukochanych. Czad do potęgi entej!

Gdy czad powoli ulatniał się z mojej głowy, dostałem kolejne powołanie, tym razem do armii przychodni weterynaryjnej w moim mieście. Lipiec i sierpień upłynęły jak… A, może nie napiszę tego porównania ;-)
I wtedy też nadszedł czas rozwodu - przeprowadziłem się do nowego, pustego wtedy mieszkania na drugim końcu miasta. Blisko do pracy przynajmniej miałem :-)

Września, tak jak końcówki Sylwestra praktycznie nie pamiętam. Znaczy się pamiętam, ino Holenderskie AHRB znów wysłało mi powołanie i na trzy tygodnie wsiąkłem. Podczas tego powołania postanowiłem się trochu socjalizować, poznać tambylców, wychodzić na miasto i takie tam. Miałem rower do dyspozycji, co znacznie ułatwiło poruszanie się po dzielni. 
I wtedy oto poznałem mego kolejnego hanioła. (Jest ich już piątka: hanioł x2 i narzeczone/żony/matki moich dzieci x3.)
Hanioł pokazał mi niesamowite miejsce, które chciałbym w 2016 sfotografować. Niesamowity dom z milionem rzeczy w środku, dosłownie. Nie byłem w stanie zauważyć i zanotować wszystkiego. Dom wróżki. Czad!

Gdyby ktoś spytał się mnie jak tam moja końcówka roku, powiedziałbym paździerlistodzień, bo wydarzeń było co kot napłakał. Trochę Amsterdamu i wieczorów zapoznawczych, trochę wycieczek krajoznawczych, odlotów i przylotów. Dobrze będę wspominał świąteczne spotkanie, z żonami i przyjaciółmi - było cudnie :)

Biegam, co jest nie lada wyczynem, miałem też moment intensywnej jazdy na rowerze. 
Jestem zadowolony z szafy, którą zrobiłem w międzyczasie, renowacji głośników i krzeseł, w ogóle z tego, jak wygląda moje mieszkanie. Był to zdecydowanie rok zrup to sam. Powoli rusza moja strona internetowa, robią się broszurki, wizytówki i inne materiały promocyjne, będzie się - mam nadzieję - dziao!

Oby 2016 był jeszcze lepszy.
Życzę tego Wam wszystkim.
Sobie też :)

Czasem tęsknię.
Czasem bardzo.


Załącznik.


Selfie-przegląd roku 2015 ;-)
(Kolejność zdjęć zupełnie przypadkowa - tak sobie Photoshop poukładał)













środa, 30 grudnia 2015

Świątecznie.


Choinki, prezenty, sweterki, skarpetki, rogi i jedzenie. Dużo jedzenia.
I wino. I nalewka truskawkowa. Najlepsza ever.













PeeS.
Piernik w bikini piernikiem roku 2015. 



36 dni.

Trzydzieści sześć dni.
To chyba jednak zbyt długo.
Z tego trzydzieści dni spędzonych w pracy.
Po ponad 10 godzin dziennie.
Trochę długo.
Za długo.

Dobrze być w domu.




niedziela, 27 grudnia 2015

Zrup to sam #2.

Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
Albo co się dostało.
Albo się nie lubi.
A jak się nie lubi, to trza sobie zmienić.
Albo wyremontować.

Historia o tym, jak okropne głośniki od rodziców zamieniłem w coś ciekawego. Niczym książę całujący żabę, z której robi się księżniczka.












czwartek, 17 grudnia 2015

Amsterdam Light Festival.

Grudzień, najbardziej rozświetlony miesiąc w roku, jeden z mych ulubionych zresztą.
Amsterdam też jest świetlisty :)
Szału może nie było, ale nie było tragicznie.
A rejs po kanałach zawsze spoko :)