niedziela, 23 października 2016

Autostopem przez Hiszpanię i Portugalię #5

Część pierwsza tu: ᵔᴥᵔ

Dojazd do portugalskich miast jest prosty, wyjazd piekielnie trudny. Należy się nagłowić i natrudzić, choć z drugiej strony uczy to kreatywności (dowód - zdjęcie nr 1 i nr 2) ;)

Rysunkiem uśmiechniętego dystrybutora skradliśmy serce pewnego obywatela Angoli. Podrzucił nas do samego Porto, po drodze nakarmił mięsną kanapką i talarzem zupy, obwiózł nas na szybko po mieście i wysadził dwie ulice od domniemanego hostelu. 
Domniemanego... Sprawdzając noclegi w Porto wyszedłem z założenia, że będzie tak, jak w Granadzie. Wchodzisz do hostelu i masz. Zaznaczyłem na mapie kilka tanich miejsc, nie rezerwując ani jednej nocy. Gdy dotarliśmy do naszego najtańszego noclegowiska, okazało się, że miejsca brak. Pani postraszyła nas, że wszystko w okolicy będzie pełne, bo jakiś festiwal muzyczny się odbywa. Przerażeni, spytaliśmy o alternatywy. "Miejsce pod mostem", rzuciła, ale do śmiechu nam nie było. "Albo dam Wam mój pokój, za 17,50€ za dobę. Od osobę, ofkors". Ekhm. To ja szukałem miejsca za dychę, a tu takie rzeczy. "To my poszukamy czegoś innego i najwyżej wrócimy". I wyszliśmy stamtąd z prędkością światła.
Obeszliśmy kilka miejsc, pytaliśmy ludzi, przez przypadek wpadliśmy na portugalską Biedrę, ale łóżek po taniości brak. I wróciliśmy na tarczy do hostelu z wyrem za 17,50€. Nie mam żadnego zdjęcia, ale spróbuję zobrazować nędzę i rozpacz, jakie tam panowały. Po wejściu na klatkę schodową hostelu uderzało bezguście, połączone z biało-szarym linoleum i podobnym tworem na ścianach. Zapach starych ludzi gryzł w nozdrza. Recepcja wyglądała na zbudowaną przez stolarzy-amatorów, ozdobiona była jakimś akwarium bez rybek i sztucznymi kwiatami. Pani z recepcji mówiła kilka zdań po polsku, z bardzo dobrym akcentem, co dodawało tylko abstrakcji. Gdy dostałem klucze i otworzyłem drzwi, zapach mokrych szmat i duchota tego miejsca zawróciła mi w głowie. Okulary zaparowały. Cóż, otworzy się okno balkonowe i będzie ok. Wszedłem do toalety, w której wszystko, co powinno być białe, było żółte, aż strach czegokolwiek dotknąć. W międzyczasie Anastazja miała przewietrzyć naszą rezydencję. Słyszałem otwieranie okna, chwilę ciszy i śmiech. "Kurwa, nie uwierzysz. Chodź tu, bo nie uwierzysz". Z okna rozciągał się niesamowity widok - korytarz, z jednej strony wspólna kuchnia, z drugiej pralnia, zawalona stertą prześcieradeł i pościeli. "Lepiej być nie mogło. Idziemy na wino".

Noce w Porto były krótkie. Nie chcieliśmy siedzieć w pokoju, w którym ręczniki zamiast schnąć, wilgotniały. Całe dnie spędzaliśmy zatem na chodzeniu po mieście. Porto to piękne miejsce - architektura jest wyjątkowa, klimat i ludzie cudowni. Portugalska Biedra trochę nas zawiodła -  spodziewaliśmy się tego samego logo, co w Polsce. Tamtejsza zwie się Pingo Doce i ma logo z takim samym napisem. Sprzedaje produkty zbliżone do naszych. Co prawda wybór jest tam znacznie większy i design opakowań jakiś taki ładniejszy. Miasto oferuje również szeroki wachlarz klubów, pubów i innych miejsc, gdzie kwitnie nocne życie, my wybraliśmy się do najpopularniejszego. Przy wejściu pan zarządał od nas pięciu, lub dziesięciu euro za wejściówkę. Gdy zobaczył nasze zdziwienie szybko dodał, że mają spektakl drag queen i pobierają opłaty. Jako, że nasza wycieczka była dość niskobudżetowa, chcieliśmy się zmyć, ale pan od biletów powiedział, że za te pięć lub dziesięć euro musimy kupić drinki, a kasa nie przepadnie. Cóż, w to nam graj! Za dychę napiliśmy się ulubionej capiblack, potańczyliśmy, obejrzeliśmy występ drugiej najlepszej ekipy drag queen w Portugalii, znów potańczyliśmy i wróciliśmy do 'pokoju mokrych szmat'. 

Kac był męczący. Głowa bolała, apetytu brak, Anastazja miała wysypkę spowodowaną - jak stwierdziła - gejpchłami. Zmarnowani niczym po triathlonie, dotarliśmy do naszej ulubionej hipsterskiej miejscówy na mieście, gdzie dają koce i dobrą kawę. Pogoda dopisywała, więc pół dnia przeleżeliśmy na świeżym powietrzu, próbując wywietrzyć resztki alkoholu z naszego organizmu. Wybraliśmy się też na pchli targ, na którym można było kupić wszystko, o czym człowiek może pomarzyć.

Następnego dnie opuściliśmy nasz grzybo-room i ruszyliśmy w kierunku Madrytu.