piątek, 31 lipca 2015

Ekspresowe wczasy jednodniowe.

Czyli wypad do Gdańska z neurobiopsychologią* w tle ;)







*mój komputer nie zna takiego słowa, podkreśla na czerwono ;-)

poniedziałek, 27 lipca 2015

Nijmegen i ostatnia wieczerza.

Ponad dwutygodniowy pobyt w Holandii dobiegł końca.
Ostatni dzień przełaziliśmy, przeleżeliśmy i przejedliśmy.
Obleźliśmy Nijmegen, poleżeliśmy i podrzemaliśmy nad rzeką (przegonił nas gwałt-wiatr, czyli porywisty wiatr znienacka), poczekaliśmy pod mostem, znów połaziliśmy, pojechaliśmy do sklepu i wróciliśmy do kwatery.
Po otwarciu drzwi kieliszek wina sam wskoczył mi w dłoń, nagle poznałem trzy koleżanki mojej Drugiej Mamy, trzask-prask i siedziałem przy stole. Ola w międzyczasie została moją adoptowaną siostrą.
Mama ma indonezyjskie korzenie, zatem i żarcie było azjatyckie.
Pyyyyyszności!
Obowiązkowo obejrzeliśmy finał MŚ siatkówki plażowej i poszliśmy spać.
Lubię tamten dom. 
Lubię tamten stół.
Lubię moją Drugą Mamę :-)

































sobota, 25 lipca 2015

Mumford and Sons.

Po raz pierwszy widziałem ich na żywo.
I wiem już, że nie ostatni.
Chłopaki dali czadu, zdecydowanie.
Nie chciałem iść sam, zatem poinformowałem Olę, kumpelę z technikum. Mieszka w Holandii, zatem zbyt wielkich przeszkód między nią a koncertem nie było ;-)
Umówiliśmy się, że rańcem zgarnie mnie od Ross i pojedziemy do mojej drugiej Mamy w Nijmegen. Bertha przyjęła nas z otwartymi rękoma, zapakowała nas do pokojów, zawołała na kawę, dała płaszcze przeciwdeszczowe i kopa na dobrą zabawę.
No i poszlimy. Aftobus jeden i drugi, zakupy w Primarku (cza było sobie coś na łeb położyć) spacer i pielgrzymka z tłumem innych ludzi. Mnóstwo, ale to mnóstwo fanów. 'Miasteczko' wyglądało całkiem fajnie, festiwalowo. Kupilimy tokeny, poszlimy po napój i ruszylimy zająć miejscówki pod sceną. Na miejscu byliśmy już po dwunastej, słońce (łagodnie mówiąc) napierdzielało, ludzie się kłębili, a my spoczywaliśmy spokojnie na trawce.
Zaczęły się supporty. Pierwszego nie pamiętam, bo był słaby, drugi - Bear's Den całkiem spoko, a  The Vaccines nie muszę chyba przedstawiać :-)
Później panowie techniczni zaczęli zmieniać światła, tłum zaczął cichnąć, napięcie zaczęło rosnąć.
Światłą przygasły, zapuścili mgiełkę i nagle moim (i kilkunastu tysięcy innych ludzi) ukazała się magiczna czwórka. Tłum ryknął, chłopaki bez słowa zaczęli grać.
Nie pamiętam, żeby coś aż tak mnie pochłonęło, wprowadziło w dziki trans i dzikie pląsy ;-)
Skakałem, darłem się, próbowałem śpiewać (przypominało to bardziej jelenie na rykowisku czy coś), śmiałem się, tańczyłem... I tak przez dwie godziny.
Do tej pory Mumfordzi wydawali mi się nieosiągalni, myślałem, że pewnie nie będę miał okazji zobaczyć ich na żywo. Kiedy trafiłem na bilety zastanawiałem się, czy mogę sobie pozwolić na przedłużenie pobytu w NL aż do ich koncertu. W końcu nie jest tam najtaniej.
Cieszę się, że nie zrezygnowałem. To było najlepiej wydane 55€ w moim życiu. Fakt, że wydałem kilka razy tyle na dojazdy, żarcie, drinki i inne pierdy, ale było warto.
Nawet Ola, która (jeszcze wtedy nie wiedząc) wydała na bilet ostatnie pieniądze, i która przed koncertem żałowała tego kroku, powiedziała po fakcie, że byłoby głupotą odsprzedanie biletu komuś innemu.

Piosenek z koncertu, w kolejności w jakiej grali można posłuchać TUTAJ.
























fot. fewshots & Marcus Haney