niedziela, 18 września 2016

Autostopem przez Hiszpanię i Portugalię #4

Część pierwsza tu: ᵔᴥᵔ

Z okolic Lepe udało nam się złapać auto, które zawiozło nas pod samą Lizbonę. W sumie w aucie było trzech chłopa - kierowca, (w miarę normalny gość), jego kumpel (wydziarany, owłosiony, zniszczony od alkoholu ziomek) i dzieciak (kierowcy, jak się później okazało). Dziwnie się z nimi jechało, szczególnie, gdy w pewnym momencie zjechali z autostrady i zaczęli wjeżdżać w co raz to drobniejsze miejscowości, aż wjechaliśmy do lasu - miałem nadzieję, że zostawią mi chociaż jedną nerkę, żebym sobie jeszcze trochę pożył. Kumpel kierowcy chyba zauważył nasz niepokój i powiedział, że to skrót, i że jedziemy go odwieźć do roboty. Tak też było - po odstawieniu wytatuowanego, ruszyliśmy w kierunku stolicy Portugalii.

Pan od dziecka wyrzucił nas 60km na północ od Lizbony, na stacji benzynowej. Lepiej być nie mogło, bo to oznaczało, że przyszedł czas na prysznic. Po ogarnięciu się w toalecie dla niepełnosprawnych, poleciałem po kawę - jakie było moje zdziwienie, gdy kubek, który otrzymałem był tylko ciut większy od kieliszka :) No nic, co kraj, to obyczaj.

W tym samym czasie Anastazja zmontowała już tabliczkę 'LISBOA', więc po wypiciu małego espresso ruszyliśmy w stronę wjazdu na stację. Moja towarzyszka podróży jeszcze dobrze nie odłożyła plecaka, a już jakiś kierowca zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej. Złapaliśmy więc nasze pakunki i biegiem ruszyliśmy do samochodu. Facet nie tylko zawiózł nas do samego centrum miasta, ale dodatkowo obwiózł po okolicy, wytłumaczył gdzie mamy zjeść i wypić za mniejsze pieniądze, i polecił kilka miejsc, w których mamy powołać się na niego by dostać rabat na jedzenie. Zaproponował nawet nocleg, ale mieliśmy już hosta z CouchSurfing'u.

Po monochromatycznych hiszpańskich budynkach, portugalskie otoczenie zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Zachciało nam się piwa, a że mieliśmy jeszcze ponad trzy godziny do spotkania z naszym lizbońskim gospodarzem, stwierdziliśmy, że to niegłupi pomysł. Ruszyliśmy zatem w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, omijając te najbardziej zatłoczone lokale przy turystycznych uliczkach. Skręciliśmy w mniejszą, przytulniejszą dróżkę i trafiliśmy na naganiaczy. 'Wejdźcie tutaj, mamy dobre, tanie żarcie, dobry alkohol i desery' i częstują nas jakąś wódą. Machnęliśmy po kielichu i przeglądając menu (w którym nie było cen alkoholu) stwierdziliśmy, że tanio jest, można usiąść. Poprosiliśmy więc duże piwo, połączyliśmy się ze światem przez wi-fi i rozkoszowaliśmy się chwilą. Nadmienić też muszę, że do momentu dojścia na piwo proponowano nam narkotyki. I to nie raz i nie dwa - przez cały dzień 12 razy! Wypiliśmy piwo, przejrzeliśmy fejsbuki wzdłuż i wszerz, w końcu poprosiliśmy o rachunek. Spojrzałem na paragon i omal nie spadłem z krzesła. 10€ za jedno piwo?! Przy naszym budżecie to dwa dni bez jedzenia! Cóż - trza było zapłacić. Wyciągnęliśmy portfele i drżącymi rękoma rzuciliśmy papierki z dziesiątką na stół. Najdroższe piwo w moim życiu.

Przyszedł czas na spotkanie z naszym hostem. João, młody nauczyciel angielskiego, mieszka w niezbyt ładnej okolicy, za to nieziemsko położonej - na wzgórzu, z którego rozciągał się przepiękny widok. Jeszcze tego samego wieczoru wyszliśmy na miasto, by skosztować portugalskich przysmaków (grillowanych sardynek, zupy warzywnej i snagrii, ciut innej niż w Hiszpanii). Poszliśmy też na najlepsze lody świata do lodziarni Santinis - nigdy nie jadłem tak mocno śmietankowych lodów. Uczta dla podniebienia! :)

Następnego dnia João zabrał nas na plażę. Jak to nad oceanem - surferzy ćwiczyli swoje umiejętności, na co miło było popatrzeć :) Nie było na szczęście wielu osób, więc mogliśmy rzucać frisbee bez obaw, że kogoś nim uderzymy. Prądy w oceanie silnie znosiły wszystkich kąpiących się na falochrony, więc dla własnego bezpieczeństwa nie pływaliśmy dużo. Przyszedł do nas nawet pan ratownik i poinstruował, że jak już chcemy włazić do wody (na własne ryzyko), to mamy płynąć wzdłuż brzegu jeśli prąd gdzieś nas zniesie. Poszliśmy też na tanie azjatyckie żarcie - płacisz 9.90€ i jesz do syta. Ile wlezie. Aż wyturlasz się z knajpy. I my się turlaliśmy.
Po powrocie do domu okazało się, że nieźle się przypiekliśmy. Anastazja nie posmarowała się w ogóle, chcąc wyrównać opaleniznę. Nie wyrównała - była czerwona jak rak. Korzystając z wolnego wieczoru, nasz host zabrał nas na miasto, pokazać miejsca, do których turyści nie docierają. Piłem tam najlepsze drinki w moim życiu - caipiblack i truskawkowe daiquiri - soczki, które kopią w najmniej oczekiwanym momencie.
A, no i nasz gospodarz ma przepiękne mini - żółto-czarne, zakochałem się :)

Dwa kolejne dni upłynęły pod znakiem muzeów i swobodnego łażenia po mieście. Mieliśmy jechać do Belem i do Sintry, ale plażowanie zaowocowało nie tylko czerwonymi poparzeniami, ale gorączką i złym samopoczuciem. Anastazja została zatem w łóżku, ja wyszedłem na spacer po mieście. zaliczyłem biznesową część miasta, razem z kolejką linową (to się tak bujało, że myślałem, że zginę) i pięknym dworcem kolejowym. Ostatniego wieczoru wyciągnęliśmy João na kolację dziękczynną, jako że tyle wrażeń nam dostarczył :)

































piątek, 9 września 2016

Autostopem przez Hiszpanię i Portugalię #3

Część pierwsza tu: ᵔᴥᵔ

Z Granady zapragnęliśmy pojechać do Lizbony. Znudziła nam się niezielona, żeby nie powiedzieć, że żółto-szara, Hiszpania. Chcieliśmy uciec do kraju, w którym mówią po angielsku, moją kosze pod zlewami i papier toaletowy wrzucają do muszli klozetowych.

José wskazał nam właściwe miejsce na złapanie stopa w kierunku Portugalii. Doszliśmy na miejsce, Anastazja znalazła kawałek kartonu, równiutko napisała wielkie "SEVILLA" i stanęła przy drodze. Dołączyłem, wystawiłem kciuk i czekałem. I czekałem. I nic. Pomyślałem, że może obejdę okolicę w poszukiwaniu lepszego miejsca; tak też zrobiłem. Oblazłem wielkie pseudo-rondo, znalazłem drogowskaz w kierunku bardziej niż pożądanym i przytargałem w to miejsce moją towarzyszkę. W pewnym momencie zatrzymało się auto i pani mówi do nas: "To nie w tę stronę!", a my zdezorientowani pytamy: "Ale łaj?", a ona na to "Bo to głupie miejsce jest - tam są jakieś cosie, lepiej ustawcie się w drugą stronę". Nie rozumiejąc niczego, posłuchaliśmy kobitki i przestawiliśmy się w miejsce poprzednie. ("Żółtodzioby, nie znające się na mapie", ktoś by pomyślał. Ale serio, to było bardzo dziwne). Po 30 minutach mieliśmy transport do Sevilli.

Sevilla jest spoko. Przez te cztery godziny spędzone głównie na jedzeniu polubiłem to miejsce. Nie mam żadnego zdjęcia ze spacerów po mieście, ponieważ leń nie pozwolił mi zdjąć z pleców tych dwudziestu kilogramów bagażu, by wyjąć jakiś tam aparat. 100 montaditos zawsze spoko, kanapeczki i sangria/piwo za nieduże pieniądze, polecam.

Na wylocie z Sevilli spotkaliśmy pierwszych autostopowiczów. Portugalskich. Ona - całkiem ładna dziewczyna, brązowooka, z długimi włosami i jednym dredem. On - obraz nędzy i rozpaczy. Dredy długości rozmaitych, bez początku i bez końca, nieobecny wzrok, ubiór pozostawiający wiele do życzenia. I na powitanie mówią nam: "Powodzenia w łapaniu, my nie złapali samochodu w 3 godzina". Wcale się nie dziwię, pomyślałem. Też bym Was nie zabrał. Anastazja spojrzała na mnie porozumiewawczo i zasiadła na poboczu. Wydała komendę "jemy" i wyciągnęła bagietkę i humus, nasz zestaw przetrwaniowy. Gdy tak siedzieliśmy i jedliśmy, wdychając ołów w najczystszej postaci, podziwiając Juanów za kierownicami Seatów (głównie Toledo, Cordoba i Altea), nasi nowo poznani znajomi skapitulowali. (Kamień z serca, bo kodeks autostopowicz mówi, że pierwszeństwo łapania mają Ci, którzy byli przed Tobą). Szczęśliwi i najedzeni, stanęliśmy na drodze.

Dość szybko zatrzymał się różowy Seat, który zawiózł nas niedaleko Ayamonte, dokładniej 15km od miasta. Wysadził nas w miejscu, w którym bezpiecznie mogliśmy rozbić namiot, przespać się i następnego dnia ruszyć dalej. (Ale moment, moment! My jesteśmy podróżnikami z krwi i kości i kładziemy się spać późno w nocy, kiedy jest ciemno i cicho, a śledzie wbijamy na oślep. I jeszcze wino przed snem pijemy. I zagryzamy pszczołami i innymi dżdżownicami). Zatem wysiedliśmy z różowego auta, facet odjechał, a my machaliśmy dalej. I zatrzymał się najpierw jeden, później drugi samochód; z tym drugim dojechaliśmy do miejscowości Lepe. Pan Hiszpan powiedział, że wysadzi nas na dworcu, bo tam bezdomni śpią, możemy dołączyć. I że w plasticos tam śpią. Podziękowaliśmy grzecznie i odeszliśmy.

Czarny stary, bliżej niezidentyfikowany model hiszpańskiego producenta odjechał, a my poczuliśmy się jak w Afryce. Nie mam pojęcia, czy Lepe słynie z przyjmowania uchodźców, ale na Wikipedii piszą, że to taki nasz Sosnowiec. Poczuliśmy się dość nieswojo. Anastazja zaproponowała nocleg na cmentarzu, bo tam będzie najbezpieczniej. Ahoj przygodo, pomyślałem, i ruszyliśmy zgodnie z kierunkowskazami. W pewnym momencie coś przestało się zgadzać. Nie byliśmy jedynymi ludźmi zmierzającymi na ten cmentarz. Cała masa ubrań (a w nich czarnoskórzy ludzie) zmierzała dokładnie w tym samym kierunku co my. Prawdę mówiąc, ten obraz mnie poraził. Nie miałem pojęcia, czy to sen, tani horror, moje życie czy jakaś kiepska gra komputerowa. Nigdy wcześniej nie czułem się tak bardzo niepewnie. W oczach Anastazji przerażenie mieszało się z nutą zaskoczenia. Zawróciliśmy. Nie oglądając się za siebie wyszliśmy z miasteczka, dotarliśmy pod jakiś hotel. Stwierdziliśmy, że możemy rozbić namiot gdzieś w pobliżu, żeby było bezpiecznie. Podchodząc bliżej stwierdziliśmy, że nie ma gdzie. Przeszliśmy zatem na drugą stronę ulicy, zeszliśmy w dół nasypu i tam, na łące, postawiliśmy w ciemności chałupę, wpakowaliśmy do niej dobytek, wypiliśmy wino i poszliśmy spać. 

Rano obudziły nas dziwne głosy i dźwięki, które nie mówiły po hiszpańsku. Wyobraziłem sobie tych ludzi z cmentarza, cierpliwie czekających na nasze nerki, serca, wątroby i inne wnętrzności. Wychyliłem się z namiotu - nikogo nie było. Wyszedłem, bo wciąż słyszałem ludzi. Okazało się, że namiot rozbiliśmy tuż obok pola ziemniaków. Mało tego - w polu pracowali wyłącznie czarni mężczyźni, a biali, hiszpańscy panowie chodzili w wokół i nadzorowali pracę. W trzy sekundy cofnąłem się kilkadziesiąt dobrych lat wstecz, do czasów niewolnictwa. Panowie ziemscy obrócili się w naszą stronę, pozdrowili i wrócili do pracy.

Nigdy tak szybko nie zwinęliśmy obozu. W mgnieniu oka dobijaliśmy się do hotelu, by otrząsnąć się z wydarzeń ostatnich dwunastu godzin i napić kawy. Bezskutecznie - niedziela, wczesny ranek - wszyscy szanujący się mieszkańcy tego kraju śpią. Czas ruszać w dalszą drogę.

PS.
W następnym poście będzie dużo więcej zdjęć ;)



piątek, 2 września 2016

Light as feathers #54

S03E22

Sprzątanie, przytulanie i rzeczne spa.

Ostatni dzień nagrań. Ostatnie dwie sceny do zrealizowania.
Zaczęliśmy od sprzątania chałupy. Zadaniem Ewy było odkurzenie salonu. Ach, z jakim wdziękiem i gracją ona to robiła! Szkoda tylko, że godzinę wcześniej odkurzała Róża i efektu nie było widać ;)
Drugą - i ostatnią - sceną był moment, w którym Ewa przepraszała swojego syna za niewłaściwe zachowanie (kontynuacja wątku z jednego z poprzednich dni).

I tak oto zakończyliśmy realizację trzeciego fragmentu Light as feathers :)

Chcąc wykorzystać ostatnie ciepłe chwile lata przenieśliśmy się jeszcze nad rzekę, by odpocząć chwilę, może umoczyć stopy. Oczywiście amatorzy kąpieli się znaleźli, nawet tych błotnych :)






Light as feathers #53

S03E21

Przemoc w rodzinie.

Tego dnia skupiliśmy się na jednej, najtrudniejszej scenie tej części filmu. Eryk miał dopuścić się popełnienia przestępstwa, zmuszając Klaudię do współżycia. Rosanne podzieliła realizację tego nieprzyjemnego fragmentu filmu na trzy części.
W pierwszym z nich Eryk przychodzi do Klaudii, by porozmawiać. Widział ją z Kamilem, wie, że coś jest nie tak; dziewczyna milczy. W kolejnym Klaudia kończy ich związek. Eryk próbuje coś zrobić, szuka sposobu, by uratować sytuację. Zaczyna głaskać ją po ramieniu, ta wciąż odrzuca dłoń swojego (byłego już) chłopaka i w końcu nie wytrzymuje - uderza go w twarz i próbuje wyjść. W ostatnim, trzecim fragmencie, Eryk zatrzymuje Klaudię, popycha ją na łóżko, zaczyna rozpinać rozporek i... cięcie.

Wszyscy są cali, nikt przy nagraniach nie ucierpiał :)
Klaudia zakończyła pracę przy tej części filmu, a nam został jeden dzień, kilka drobnych scen i... Fajrant!