piątek, 9 września 2016

Autostopem przez Hiszpanię i Portugalię #3

Część pierwsza tu: ᵔᴥᵔ

Z Granady zapragnęliśmy pojechać do Lizbony. Znudziła nam się niezielona, żeby nie powiedzieć, że żółto-szara, Hiszpania. Chcieliśmy uciec do kraju, w którym mówią po angielsku, moją kosze pod zlewami i papier toaletowy wrzucają do muszli klozetowych.

José wskazał nam właściwe miejsce na złapanie stopa w kierunku Portugalii. Doszliśmy na miejsce, Anastazja znalazła kawałek kartonu, równiutko napisała wielkie "SEVILLA" i stanęła przy drodze. Dołączyłem, wystawiłem kciuk i czekałem. I czekałem. I nic. Pomyślałem, że może obejdę okolicę w poszukiwaniu lepszego miejsca; tak też zrobiłem. Oblazłem wielkie pseudo-rondo, znalazłem drogowskaz w kierunku bardziej niż pożądanym i przytargałem w to miejsce moją towarzyszkę. W pewnym momencie zatrzymało się auto i pani mówi do nas: "To nie w tę stronę!", a my zdezorientowani pytamy: "Ale łaj?", a ona na to "Bo to głupie miejsce jest - tam są jakieś cosie, lepiej ustawcie się w drugą stronę". Nie rozumiejąc niczego, posłuchaliśmy kobitki i przestawiliśmy się w miejsce poprzednie. ("Żółtodzioby, nie znające się na mapie", ktoś by pomyślał. Ale serio, to było bardzo dziwne). Po 30 minutach mieliśmy transport do Sevilli.

Sevilla jest spoko. Przez te cztery godziny spędzone głównie na jedzeniu polubiłem to miejsce. Nie mam żadnego zdjęcia ze spacerów po mieście, ponieważ leń nie pozwolił mi zdjąć z pleców tych dwudziestu kilogramów bagażu, by wyjąć jakiś tam aparat. 100 montaditos zawsze spoko, kanapeczki i sangria/piwo za nieduże pieniądze, polecam.

Na wylocie z Sevilli spotkaliśmy pierwszych autostopowiczów. Portugalskich. Ona - całkiem ładna dziewczyna, brązowooka, z długimi włosami i jednym dredem. On - obraz nędzy i rozpaczy. Dredy długości rozmaitych, bez początku i bez końca, nieobecny wzrok, ubiór pozostawiający wiele do życzenia. I na powitanie mówią nam: "Powodzenia w łapaniu, my nie złapali samochodu w 3 godzina". Wcale się nie dziwię, pomyślałem. Też bym Was nie zabrał. Anastazja spojrzała na mnie porozumiewawczo i zasiadła na poboczu. Wydała komendę "jemy" i wyciągnęła bagietkę i humus, nasz zestaw przetrwaniowy. Gdy tak siedzieliśmy i jedliśmy, wdychając ołów w najczystszej postaci, podziwiając Juanów za kierownicami Seatów (głównie Toledo, Cordoba i Altea), nasi nowo poznani znajomi skapitulowali. (Kamień z serca, bo kodeks autostopowicz mówi, że pierwszeństwo łapania mają Ci, którzy byli przed Tobą). Szczęśliwi i najedzeni, stanęliśmy na drodze.

Dość szybko zatrzymał się różowy Seat, który zawiózł nas niedaleko Ayamonte, dokładniej 15km od miasta. Wysadził nas w miejscu, w którym bezpiecznie mogliśmy rozbić namiot, przespać się i następnego dnia ruszyć dalej. (Ale moment, moment! My jesteśmy podróżnikami z krwi i kości i kładziemy się spać późno w nocy, kiedy jest ciemno i cicho, a śledzie wbijamy na oślep. I jeszcze wino przed snem pijemy. I zagryzamy pszczołami i innymi dżdżownicami). Zatem wysiedliśmy z różowego auta, facet odjechał, a my machaliśmy dalej. I zatrzymał się najpierw jeden, później drugi samochód; z tym drugim dojechaliśmy do miejscowości Lepe. Pan Hiszpan powiedział, że wysadzi nas na dworcu, bo tam bezdomni śpią, możemy dołączyć. I że w plasticos tam śpią. Podziękowaliśmy grzecznie i odeszliśmy.

Czarny stary, bliżej niezidentyfikowany model hiszpańskiego producenta odjechał, a my poczuliśmy się jak w Afryce. Nie mam pojęcia, czy Lepe słynie z przyjmowania uchodźców, ale na Wikipedii piszą, że to taki nasz Sosnowiec. Poczuliśmy się dość nieswojo. Anastazja zaproponowała nocleg na cmentarzu, bo tam będzie najbezpieczniej. Ahoj przygodo, pomyślałem, i ruszyliśmy zgodnie z kierunkowskazami. W pewnym momencie coś przestało się zgadzać. Nie byliśmy jedynymi ludźmi zmierzającymi na ten cmentarz. Cała masa ubrań (a w nich czarnoskórzy ludzie) zmierzała dokładnie w tym samym kierunku co my. Prawdę mówiąc, ten obraz mnie poraził. Nie miałem pojęcia, czy to sen, tani horror, moje życie czy jakaś kiepska gra komputerowa. Nigdy wcześniej nie czułem się tak bardzo niepewnie. W oczach Anastazji przerażenie mieszało się z nutą zaskoczenia. Zawróciliśmy. Nie oglądając się za siebie wyszliśmy z miasteczka, dotarliśmy pod jakiś hotel. Stwierdziliśmy, że możemy rozbić namiot gdzieś w pobliżu, żeby było bezpiecznie. Podchodząc bliżej stwierdziliśmy, że nie ma gdzie. Przeszliśmy zatem na drugą stronę ulicy, zeszliśmy w dół nasypu i tam, na łące, postawiliśmy w ciemności chałupę, wpakowaliśmy do niej dobytek, wypiliśmy wino i poszliśmy spać. 

Rano obudziły nas dziwne głosy i dźwięki, które nie mówiły po hiszpańsku. Wyobraziłem sobie tych ludzi z cmentarza, cierpliwie czekających na nasze nerki, serca, wątroby i inne wnętrzności. Wychyliłem się z namiotu - nikogo nie było. Wyszedłem, bo wciąż słyszałem ludzi. Okazało się, że namiot rozbiliśmy tuż obok pola ziemniaków. Mało tego - w polu pracowali wyłącznie czarni mężczyźni, a biali, hiszpańscy panowie chodzili w wokół i nadzorowali pracę. W trzy sekundy cofnąłem się kilkadziesiąt dobrych lat wstecz, do czasów niewolnictwa. Panowie ziemscy obrócili się w naszą stronę, pozdrowili i wrócili do pracy.

Nigdy tak szybko nie zwinęliśmy obozu. W mgnieniu oka dobijaliśmy się do hotelu, by otrząsnąć się z wydarzeń ostatnich dwunastu godzin i napić kawy. Bezskutecznie - niedziela, wczesny ranek - wszyscy szanujący się mieszkańcy tego kraju śpią. Czas ruszać w dalszą drogę.

PS.
W następnym poście będzie dużo więcej zdjęć ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz