Moja nowa miłość, Bieszczady.
Ale, od początku.
Otóż w góry chciałem się wybrać od dłuższego czasu, ale jakoś tak schodziło. Pojawiły się jakieś zlecenia, później egzaminy. W końcu dojrzałem do decyzji i postanowiłem, że czas ruszyć pod namiot.
Początkowo miała towarzyszyć mi moja siostra, jednak zawaliwszy egzaminy, musiała zostać w Gdańsku. Wszyscy wokół byli zajęci, nikt z moich znajomych nie mógł jechać. Napiszę na fejsbuku, pomyślałem, tak jak w przypadku zeszłorocznego stopa. I znalazłem się z Ł. aka Kazimierzem, który miał wyjazd z grubsza zaplanowany. Z pomocą Lucka zapakowałem plecak po brzegi, Ł, zgarnął mnie z Konina i ruszyliśmy na południe.
W pierwszy dzień udaliśmy się w totalną dzicz, przedzieraliśmy się przez chaszcze niczym Indiana Jones, rozbiliśmy obóz przy rzece, brakło tylko świeżych ryb na kolację. Było ognisko, była herbata i campingowe żarcie. Istne Into the wild, bez tragicznej końcówki na szczęście. Zastanawialiśmy się, czy spotkamy niedźwiedzie (które podobno królują w paśmie Otrytu), ale na odciskach łap się skończyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz