środa, 29 sierpnia 2018

Pierogi party!

Jako dumny Polak staram się szerzyć naszą kulturę na obczyźnie niczym krzyżowcy wiarę na krucjatach. Tyle tylko, że ja nikogo nie morduję, a upycham jedynie kolejne pierogi do ich gardeł, aż zapiszczą z radości. Tom nazywa je małymi poduszeczkami przyjemności, ja w stu procentach się z nim zgadzam. Cóż jest piękniejszego od mącznego ciasta pełnego węglowodanów i kalorii, wypełnionego po brzegi mięsem albo grzybami, smażonymi z cebulką w pokaźnej ilości tłuszczu? Ano, piękniejsze jest tylko i wyłącznie powyższe menu polane masłem i sowicie posypane skwarkami.

Od przylotu do Seattle do teraz (mam opóźnienie w blogowaniu, w momencie pisania tego posta jest środa, 29 września 2018) ulepiłem pewnie z tysiąc pierogów, albo i lepiej. Przy ilościach powyżej 50 na jedną kolację musimy lepić na zmiany, bo ja się szybko nudzę. W ogóle kuchnia polska jest jakaś taka męcząca. Się człowiek napoci przy gnieceniu i wałkowaniu, a to dopiero początek drogi przez mękę (mąkę, ha, ha, ha). Bo po rozwałkowaniu ciasta wycięte kółeczka piętrzą się wokół, powodując oczopląs i załamanie nerwowe. Wypełnianie pierogów farszem po brzegi i zaplatanie brzegów fajne jest raz do roku, przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy to słucha się Mariah Carey czy Georga Michaela, jest zimno na zewnątrz, ciepło w środku, w domu unosi się zapach choinki i wszyscy się cieszą na myśl świątecznego obżarstwa. A tak to się człowiekowi zwyczajnie nie chce, bo człowiek to nie taśma produkcyjna czy ośmiornica, nie zagniecie, napełni, zagniecie i napełni w jednym momencie. Wtedy zatrudnia się małe azjatyckie rączki, które lepią pierogi szybciej niż Chuck Norris siedzi. I oto jest przepis na przyjęcie na 10 osób przy którym się człowiek zbytnio nie zmęczy. Polecam!






PeeS.
Azjatyckie rączki są tak szybkie, że nie da się ich sfotografować, zatem zamodelował Tom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz