piątek, 3 lipca 2015

Amszterdam, podejście jeden.

Tak się stało, że przypadkiem poznałem Rosanne (historia do przeczytania poniżej).
Tak się stało, że Mycha lubi TS.
Tak się stało, że absolutorium Ross i koncert Tylor są w bliskich siebie tarminach.
Tak się stało, że przyjechalimy do Amsterdamu. Na koncert TS. Na absolutorium. I jeszcze koncert Mumford & Sons się załapał.

Dnia dziewiętnastego lipca, roku pańskiego dwa tysiące piętnastego, o godzinie 13:20 wyruszylimy do stolicy lekkich obyczajów. Lot zwiastował same kłopoty. Koszmarny start, średni lot i najgorsze lądowanie ever na dobre wykreśliły rajanera z mojej listy przewoźników.
Podróż do naszego apartamentu też zajęła chwilę (niestety, jeśli nie zna się miasta trza czasem pocierpieć).
Zastana na miejscu pogoda nas nie rozpieściła. Ziąb, deszcz i wiatr.
Kraj legalnej marihuany, a dokładniej jego stolica nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Wszystko to to ładne, woda, domki, ale turyści (a dokładniej ich miliardy) utrudniają poruszanie się. Centrum jest niewielkie, w związku z czym na 1m2 przypada 77,8577 człowieka. To za dużo, nie idzie oddychać. Dobrze zatem jest uciec w mniejsze, boczne, urocze uliczki, gdzie nie ma nic ciekawego, prócz spokoju. Bo jest go tam sporo, co się mię podobało.
Napisy I Amsterdam, rozstawione w kilku miejscach miasta, d*py (za przeproszeniem) nie urywają. Można tam zrobić sobie fajne zdjęcie w piątek/sobotę wieczorem, kiedy wszyscy balują w klubach.
Polecany przez wszystkich moich znajomych rejs kanałami również szału nie zrobił.  Z poziomu łodzi wszystko wydaje się (jeszcze bardziej niż z poziomu chodnika) takie samo.
Jednak nocą, po północy, Amsterdam zmienia się nie do poznania. Tłok znika, uliczne lampy dają przyjemne światło, mosty podświetlone pojedynczymi żarówkami wyglądają cudnie.
Jazda rowerem również zalicza się do przyjemności. Nikt nie trąbi, wszyscy przepuszczają. Bajka!





































 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz