poniedziałek, 28 marca 2016

¡Olé!

Gdy byliśmy w Huécsar na obchodach Wielkiego Piątku, Wika dojrzała plakat corridy w Bazie.
Niewiele myśląc kupiliśmy bilety na stronie podobnej do Groupona, zapakowaliśmy aparaty i ruszyliśmy w drogę. Bez psów.
Dojechaliśmy, zaparkowaliśmy, zrobiliśmy zakupy w Lidlu oddalonym od auta o 2km (niestety z górki było tylko w jedną stronę) i - wreszcie - poszliśmy zająć dobre miejscówki na Plaza de Toros de Baza.
Wszystko wyglądało całkiem dobrze: imponujący (w senie: jak oni to k***a wylali?!) betonowy obiekt, niesamowite widoki poza areną, do tego cudowne słońce i ani grama wiatru.
Było fajnie dopóki na arenę nie wbiegł pierwszy byk.
Generalnie korrida składa się z kilku etapów. Po wpuszczeniu byka na arenę torreadorzy, za pomocą żółto-różowych atłasowatych szmatek-peleryn, drażnią byka. Cwani są, bo jest ich kilku. Wikipedia mówi, że to pikador (jeździec na koniu) wbija pierwszą lancę w tłuszcz na karku byka. W naszym przypadku tylko jeden z pięciu byków musiał stawić czoło człowiekowi na koniu. Biegający po arenie piesi banderilleros wbijają w to samo miejsce krótkie włócznie, zakończone zadziorami podobnymi do harpunów (banderille), które zostają w karku. Później do akcji znów wkraczają cwani torreadorzy. Drażnią i męczą zwierzę, a gdy robi się gorąco, spieprzają w bezpieczne miejsce. Matador pojawia się, gdy byk jest już słabszy. To on dzierży w ręku piękną czerwoną płachtę zwaną muletą. W drugiej ręce trzyma niewielką szpadę, którą w końcu zabija byka. Cała sztuka polega na trafieniu szpadą w miejsce wielkości monety - tam właśnie następuje przerwanie rdzenia kręgowego. Gdy się to za pierwszym razem, matador zyskuje przychylność widowni, białe chusty i gwar szybują w górę. Jako pamiątkę, matador ma prawo odciąć ogon lub ucho byka, które często szybują w kierunku widowni.

Cóż - pierwszy byk był na arenie długo. Za długo. Do tego strasznie lała się z niego krew. Po zrobieniu kilku zdjęć nie mogłem uwierzyć, że na to patrzę - to taki dość bestialski sposób na pozbawienie byka życia. Choć bardziej przerażał mnie chyba tłum, który cieszył się z każdej wbitej w byka włóczni. Nie miałem pojęcia, że zabijanie może komuś dawać taką dozę rozrywki. Ludzie przybywają na areny z dziećmi, przynoszą lodówki z napojami, jedzenie, alkohol. Wrzawa, oklaski, w końcu białe chusty na znak radości - trochę to jednak dla mnie za trudne. Matador dziękuje publiczności za doping, chodząc dookoła areny, ludzie rzucają mu wówczas kapelusze, chusty, które on odrzuca - po jego dotknięciu stają się dla pospólstwa złote.
Kolejne zwierzęta to coraz mniejszy szok. Było to szybsze, bardziej widowiskowe. Główny bohater widowiska pięknie tańczył ze zwierzęciem, bawił się z nim, mami. To rzeczywiście wyglądało jak przedstawienie. Tragiczne, ale efektowne.
Trafiła się nam również matador-baba. Niezbyt urodziwa hiszpanka, która (było to widać) nie jest tak wprawiona w boju jak pan w obcisłych portkach, występujący przed nią. Bała się zwierzęcia, czuła respekt, często uciekała w bezpieczne miejsca. Nie potrafiła też tak pięknie tańczyć i bawić się z bykiem. Była za to dobra w zabijaniu, udało jej się za pierwszym razem.

Niewątpliwie jest to tutejsza tradycja. W niektórych prowincjach wciąż prawnie strzeżona, co jednak trochę zaskakuje. Odniosłem wrażenie, że to tania rozrywka, miejsce, gdzie ludzie się socjalizują, przychodzą się nażreć i pochlać w miejscu innym niż dom, gdzie ktoś jeszcze będzie się przed nimi spełniał i (teoretycznie) ryzykował życie, by ich zabawić. Porównałbym to chyba do naszych dożynek (fakt, tu nikt życia nie traci), albo przeglądu zespołów pieśni i tańca ludowego (tu też nie, ale już prędzej). Kto co lubi. Mnie to nie porwało. Nie jestem też przeciwny - koniec końców zwierzęta te (tak jak i inne) trafiają na nasze talerze.



















sobota, 26 marca 2016

Święta.

Wielkanoc w Hiszpanii jest obchodzona hucznie. Pięknie, dostojnie, radośnie i głośno. 

W Hiszpanii charakterystycznym tworem są bractwa religijne. To one w okresie Wielkiego Tygodnia przygotowują barwne procesje, które wędrują ulicami miast. Uczestnicy pochodów niosą tzw. "pasos" - ogromne, ważące kilka ton platformy, na których ustawione są figury Chrystusa lub Matki Bożej, a także całe sceny religijne. Niektóre z nich przez wiele miesięcy, a nawet lat wykonują regionalni artyści, rzeźbiąc nawet w kości słoniowej i złocie. Poza platformami w procesjach można też spotkać pątników. Są to najczęściej ludzie ubrani w bardzo charakterystyczne płaszcze z kapturami o wysokim szpicu, przypominające pokutnicze szaty z czasów Inkwizycji. Hiszpanie określają ich, jako capirotes. Obok pątników można spotkać też rzymskich żołnierzy w charakterystycznych zbrojach, dzieci i dorosłych z palmami, chłopów, duchownych, a wreszcie miejską policję. Nie jest to układ przypadkowy, bo symbolizuje poszczególne sceny z Biblii. Procesjom zwykle towarzyszy muzyka religijna, a okoliczni mieszkańcy wychodzą na ulicę, aby wspólnie śpiewać pieśni.






















czwartek, 24 marca 2016

Siema, Morze Śródziemne!

Pobudka 7.00 (dla mnie 7.20), śniadanie, toaleta, pakowanie i w drogę!
Załadowaliśmy psy do bagażnika, małą kluskę na czterech łapach Wika wzięła na kolana. Po drodze zatankowaliśmy jeszcze naszego czarnego chorego rumaka bez dwóch nóg i przez nasze ukochane Velez Blanco pogalopowaliśmy nad Morze Śródziemne.
Temperatura rosła wprost proporcjonalnie do odległości od naszego miejsca zamieszkania. Águilas przywitało nas pięknym słońcem i temperaturą dwudziestu-kilku stopni. Po zaparkowaniu auta przeprowadziliśmy lekką obczajkę, by później przenieść się w nieco bardziej odludne miejsce gdzie psy będą miały więcej luzu. Dziewczęta przyniosły koce i zaczął się raj, który długo sobie nie potrwał.
Zupełnie znikąd na niebie pojawiły się chmury, które przysłoniły nam promieniowanie UV i zabrały możliwość przedawkowania witaminy D.
Lekko zniesmaczeni przemieściliśmy do centrum na jakieś dobre jedzenie. Znaleźliśmy knajpę, w której można zjeść coś iście hiszpańskiego (wreszcie!), przywiązaliśmy zwierzyniec do stelażu pseudo-daszku i zasiedliśmy do stolika. Po chwili cierpliwości kelner (który był całkiem niezły dopóki się nie uśmiechnął) przyniósł nam patelnię ze świeżutką, gorącą, pachnącą i w ogóle wow paellą - rozpłynęliśmy się. Wreszcie poczuliśmy, że jesteśmy w Hiszpanii, nie na Księżycu ;-)














poniedziałek, 21 marca 2016

Szczyty szczytów!

Dziś, jak co weekend, wybraliśmy się z psami na niedługi spacer.
Postanowiliśmy wdrapać się na szczyt góry zaglądającej nam bezustannie w okna. Całe dwa okna, ale zawsze. Otóż góra zwie się Torres de la Umbría, 1283,978 m n.p.m..
Wyruszyliśmy wcześnie, czyli kilka solidnych godzin po pianiu kura. Po posileniu się jakże zdrowym jogurtem z nasionami chia i bombą witaminową w postaci owoców przeróżnych, spakowaliśmy kanapki, wodę, okrycia wierzchnie, zapasowe baterie i psie smycze. Poprawiliśmy wygląd zewnętrzny, obłożyliśmy się elektroniką i przekroczyliśmy próg groty.  
Podejście pod górę wydawało nam się łagodne, nie wspominając o samym szczycie. Na dróżce prowadzącej do podnóża góry omal nie wypluliśmy płuc. Osobiście czułem się jak pudzian w swojej pierwszej walce MMA. 
Zmożeni skwarem i trudem podróży przystanęliśmy na moment w lesie.
Później było już tylko gorzej - de la Umbría urosła nagle i przekręciła do kąta przynajmniej 45°
Co ciekawe, psy radziły sobie wyśmienicie. Nawet mały Péron, z nóżkami cienkimi jak patyczki wlazł na sam szczyt.
Na szczycie czekała na nas stara wieża obserwacyjna. Mieliśmy nadzieję zajrzeć do środka, ale okazało się, że to jakiś dziwny twór bez wejścia. Smutek.
Jako że to nie był najwyższy fragment szczytu, postanowiłem wejść wyżej. Karina została z psami przy wieży-niewieży, ja poczłapałem przez stromy odcinek skalny. Jak się okazało, to kolejna góra z serii lokalnych, z słupem jak na Venta Micenie. Nie miał mi kto zrobić zdjęcia, więc ustawiłem interwał. Nie zablokowałem autofocusa, nie sprawdziłem zdjęć zaraz po wzięciu aparatu do ręki i... efekt widoczny poniżej. 




















Dystatns: 8,27km. Czas: 3:27:43. W górę: 421m. SPalone kalorie: 1427.
:)